Wczoraj,
jak w prawie każdy czwartek od października, przez siedem godzin
byłem poza zasięgiem internetu i telewizji. Gdy wróciłem do domu,
włączyłem telewizor oraz internet w laptopie i okazało się, że
stała się straszna rzecz – narodowy bank Szwajcarii przestał
utrzymywać sztywny kurs swojej waluty, czego efektem jest wzrost
kursu franka o kilkadziesiąt groszy.
Poczcie
narodowej grozy i rychłego kataklizmu sugeruje, że kredyty w obcej
walucie (w tym przypadku we franku) są w Polsce nawet bardziej
popularne niż te w złotym, a nawet jeśli tak nie jest, to przecież
kredyty te mają nie ci, których stać na zakup mieszkania w
Wilanowie, ale ci, którzy pracując fizycznie po osiem godzin
dziennie przez sześć dni w tygodniu zarabiają najwyżej 1700 zł
miesięcznie.
Widać,
że wielu dziennikarzy i polityków ma kredyty we frankach. Wielu z
nich próbuje naciskać na rząd i Narodowy Bank Polski, by coś
zrobili, by im ulżyli. Niewielu z tych zadłużonych ma odwagę
przyznać, że od początku wiedzieli o ryzyku wzrostu kursu i nie
mają prawa oczekiwać, że państwo na koszt wszystkich podatników
zadba o to, by nie obniżył się ich komfort mieszkaniowy.
Równie
słabo słyszalna jest logiczna konsekwencja państwowej pomocy dla
posiadaczy kredytów w szwajcarskiej walucie – pomoc dla posiadaczy
kredytów w dolarach i euro. Czy ktoś oszacował ewentualny koszt
tak powszechnego miłosierdzia?
Komentarze