Przejdź do głównej zawartości

Rząd PO po odsunięciu PiS? Pierwszy - reformatorski, czyli na krótko, a potem kolejny

Zakładając, że Zbigniew Ziobro jednak nie rozsadzi Zjednoczonej Prawicy od środka w trosce o materialny byt tysięcy swoich popleczników, których ulokował w państwowych spółkach i rządowych agencjach, a którzy mają finansować jego polityczną działalność, gdy znajdzie się w opozycji, wybory parlamentarne odbędą się jesienią 2023 roku. No, być może kilka miesięcy wcześniej, aby kapanie wyborcze do parlamentu i samorządu nie zlały się w jedną, ponieważ prowadzić je w takiej sytuacji będzie niezwykle ciężko.

Po wakacyjnych zawirowaniach politycznych należy zadać sobie pytanie, czy Platforma Obywatelska jest w stanie wygrać jeszcze jakiekolwiek wybory. Zakładając choćby na chwilę, że jest to możliwe, warto zastanowić się, jaki miałby ten rząd być i co powinien zrobić. Po pierwsze – szefem takiego gabinetu musiałby być każdy szef PO, czyli w dzisiejszych realiach Borys Budka – choćby na trzy miesiące, choćby tylko po to, aby uporządkować z grubsza zgliszcza zastane w rządowych gmachach – należy mu się to, jeśli partia pod jego przywództwem wygra wybory.

Ten rząd musiałby jednak być rządem tymczasowym – niejako z góry skazanym na szybkie odejście z powodu skupienia na sobie społecznego gniewu trudnych, ale koniecznych reform wielu dziedzin życia społecznego, jeśli to państwo, które przez wiele lat rządów poprzedników było okradane ma przetrwać, nie zbankrutować i nie rozpaść się na milion kawałków. Nie ma sensu zastanawiać się, kto miałby być w tym rządzie ministrem i od czego, ale trzeba jasno nakreślić, że nie ma mowy o powrocie do ośmiu lat ciepłej wody w kranie. Nostalgia za czasami, gdy premierem był Donald Tusk, wicepremierem Grzegorz Schetyna, a ministrem zdrowia Ewa Kopacz byłaby najgorszym, co mogłoby się przytrafić opozycji przestającej być opozycją.

Reformy musiałyby być głębokie proporcjonalnie do głębokości zdegenerowania instytucji państwowych przez polityków Zjednoczonej Prawicy. Należałoby zatem ponownie rozdzielić funkcje ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego, ale ten drugi nie może być szeryfem bez broni jak swego czasu Andrzej Seremet – tamta reforma została zrealizowana zaledwie w 1/3 i zamiast sensownej zmiany w prokuraturze, dorobiliśmy się jakiegoś pokracznego dziwoląga bez realnego wpływu na funkcjonowanie podległych mu ludzi, a wraz z nimi konkretnych prokuratur.

Również sądownictwo wymaga gruntownych zmian, bo ręczne sterowanie wyrokami to standardy białoruskie, a nie kraju, który powinien aspirować do trwałego zakotwiczenia w standardach Zachodu. Nie może to być jednak powrót do tego, co było przed zmianami wprowadzonymi przez Prawo i Sprawiedliwość, ponieważ sądy powinny pracować sprawniej, a na wyrok I instancji nie powinniśmy czekać dłużej niż sześć miesięcy.

Ostatnim obszarem do pilnej naprawy są spółki skarbu Państwa. Wiadomo, że program 500+ zostaje na wieki, a zatem trzeba będzie co roku znaleźć ok. 60 mld zł. Zwiększenie wartości państwowych firm, które będzie możliwe z dobrze przygotowanymi do tego menadżerami z rynku przełoży się na idące w miliardy dywidendy wpływające do państwowej kasy – 60 miliardów z tego nie będzie, ale od czegoś przecież trzeba zacząć.

Po przeprowadzeniu najpilniejszych, najbardziej skomplikowanych i politycznie kosztownych zmian gabinet powinien podać się do dymisji, a ta sama parlamentarna większość powinna wyłonić nowego premiera, który z nową Radą Ministrów popchnie nasz kraj do przodu na wiele dekad, aby następna dewastacja państwa przez następny PiS kiedyś w przyszłości była o wiele trudniejsza, a obywatele o wiele mniej skłonni do handlu własną wolnością za własne pieniądze.


Komentarze