Przejdź do głównej zawartości

Upadek na dno i droga na powierzchnię

Maj – czerwiec 2010.

Matura. Pierwszy w życiu naprawdę poważny egzamin – pisemny język polski. Od zawsze miałem przekonanie, że to nie będzie bardzo trudny egzamin. Moje obawy wynikały raczej z tego, że nauczycielka przez trzy długie lata liceum pragnęła mi wmówić, że w tym przedmiocie jestem absolutnym kretynem, niźli z realnego braku niezbędnej wiedzy. Poszło gładko. Już w momencie, gdy zamknąłem maturalny arkusz i sięgnąłem do kieszeni marynarki po telefon celem go włączenia, wiedziałem, że jest dobrze. Byłem spokojny i wyraźnie zadowolony. Wynik 66% był o co najmniej 25% lepszy niż się spodziewałem, gdy słyszałem opinię polonistki.

Pisemny język angielski. Tu od początku miałem mieszane wrażenia. Z jednej strony wspaniała nauczycielka – jak to się dawniej mówiło – nauczycielka z powołania. Z drugiej zaś strony ja – facet pogubiony w licealnej rzeczywistości, zamknięty w sobie, niewierzący we własne umiejętności, podejrzewający siebie samego o brak jakiegokolwiek pozytywnego potencjału. Po zamknięciu arkusza nie miałem pewności, że zdam, ale jednocześnie nie czułem, że będzie źle. Wynik: 32% - ważne, że zdałem.

Przedmiot nieobowiązkowy. W moim przypadku – wiedza o społeczeństwie. Nie mogłem wybrać inaczej. Od zawsze fascynuje mnie polityka, od dawna wiem, że chcę pracować jako dziennikarz od tematów politycznych. Matura była trudna i choć wiedziałem, że dobrze poszło, nie czułem satysfakcji. Wynik: 59%.

Egzaminy ustne. Nerwy przed egzaminem z polskiego były ogromne. Nie chodziło o stan wiedzy, bo wiedza była, a temat nie był trudny – etos rycerski w literaturze. Obawiałem się, że sparaliżuje mnie trema, głos ucieknie, oczy zajdą mgłą. Nic takiego nie miało miejsca. Niepokój był spowodowany również tym, że na krótko przed egzaminem, koleżanka, która obiecała pomóc mi w przygotowaniu prezentacji, odmówiła współpracy. Odmówiła w fatalnym stylu, swoim zachowaniem wytworzyła fatalny klimat. Pomogły inne koleżanki – te prawdziwe, najlepsze. Wynik: 75%.

Ustny angielski. Olbrzymia trema. Wynik: 30%.

Matematyka. Nie zdałem. Nie pamiętam dokładnego wyniku.

Czerwiec – wrzesień 2010.

Od zawsze wiedziałem, że w maju 2010 nie zdam matury z matematyki. Nie mogło być inaczej. Nie miałem wystarczającej wiedzy. Nie miałem żadnej wiedzy matematycznej. Nie pofatygowałem się do szkoły w dniu wyników. Zadzwonił kolega i powiedział z czego pozytywnie i gdzie się nie udało. Byłem przygnębiony, ale też pozytywnie myślałem o egzaminie sierpniowym. Dziś wiem, że to było naiwne. Przygotowywała mnie osoba, której wcześniej nie znałem. Jakaś studentka – niesympatyczna i otyła. Jej imię nie ma znaczenia. Wyniki były we wrześniu. Negatywne.

Wrzesień 2010 – wrzesień 2011.

Byłem załamany. Chociaż spodziewałem się negatywnego rozstrzygnięcia, do ostatniej chwili miałem nadzieję, że będzie dobrze. Byłem zdesperowany. Byłem zupełnie zrezygnowany. Nic mi się nie chciało. W styczniu zadzwoniłem do nauczycielki matematyki, którą nadała koleżanka mojej matki. Nauczycielka ta uczyła w liceum, które skończyłem. Młoda. Ładna. Bardzo ładna. Korepetycje nietrwały długo, bo zaledwie po około miesiącu pani profesor zrezygnowała. Z dnia na dzień, bez podania przyczyny. Ograniczyła się do wysłania SMS-a. Byłem przerażony. W kalendarzu połowa lutego, a ja nadal nic nie umiem do majowej matury. Jeśli mnie pamięć nie myli, drugą i ostatnią korepetytorkę (pomijam otyłą studentkę) znalazłem na przełomie lutego i marca. Emerytowana nauczycielka matematyki z wieloletnim doświadczeniem zawodowym i życiowym. Zegar i kalendarz były jednak bezlitosne, a mój paskudny wówczas charakter był niczym betonowe buty na środku jeziora. Rezultat majowy był negatywny. Po kolejnej maturalnej porażce, do sierpniowej poprawki podchodziłem bez wiary w sukces. Cudu nie było.

Październik lub listopad 2011 – sierpień 2012.

Ostatni sezon nauki pod maturę z matematyki był najlepszym ze wszystkich, choć do dnia dzisiejszego nie potrafię zastosować wzorów skróconego mnożenia. Koszmarem były i nadal są dla mnie miary kątów. Dzień zaczynał się i kończył tym samym – nauką matematyki. Czasem cztery, częściej pięć albo sześć godzin nauki dziennie. Czasem jeden dzień w tygodniu przerwy. Łzy w oczach, zaciśnięte zęby, zwątpienie i wola walki. Do sukcesu w maju tego roku zabrakło mi trzech punktów. Nauka trwała całe wakacje. Z sierpniowego egzaminu wyszedłem spokojny i zadowolony jak nigdy przedtem. Czułem, że będzie dobrze, uśmiechałem się, ale wciąż brakowało mi pewności. Im mniej dni było do wyników, tym czarniejsze myśli panoszyły się w mojej głowie. Udało się.

Z czasu, który starałem się możliwie najlepiej opisać, zostało mi dużo bardzo dobrej jakości materiału do nauki matematyki z zamiarem zdania matury. Kilkadziesiąt testów wraz z rozwiązaniami pisanymi przez nauczycielkę spoczywa zabezpieczone foliami - w teczkach. Może kiedyś przydadzą się komuś, chętnie je oddam, bo u mnie spełniły swoją rolę wyśmienicie.

W miarę przybliżania się do maturalnego sukcesu, zmieniałem się i dziś jestem facetem pozytywnie patrzącym na ludzi, otwartym na nowe znajomości. Pozytywny wynik ostatniego egzaminu spowodował znaczny ubytek wszelkiego rodzaju kompleksów.

Nie chcę się mądrzyć. Napisałem to ku przestrodze, bo przecież nie byłem ani pierwszym, ani ostatnim, który miał problem z maturą z matematyki. Już nie twierdzę, że trzeba wycofać matematykę z przedmiotów obowiązkowych na maturze. Skoro ja zdałem, to znaczy, że każdy może zdać.

Komentarze