Przejdź do głównej zawartości

Sukces taki, że płakać się chciało

Beata Szydło – była premier, a obecnie wicepremier bez zadań, ale za to z dwoma limuzynami w kolumnie i kandydatka Prawa i Sprawiedliwości do Parlamentu Europejskiego – w wywiadzie dla drugich bliźniaków IV RP przypomniała głosowanie nad II kadencją Donalda Tuska w fotelu przewodniczącego Rady Europejskiej, które przegrała 27:1. Nazwała je sukcesem.

W tamtym głosowaniu w marcu 2017 r. nie chodziło o to, że Donald Tusk jest doskonały i II kadencja jako szefa RE należy mu się jak psu buda. Gdyby kandydat PiS na szefa Rady Europejskiej miał realne szanse na wybór, nikt przytomny nie kwestionowałby prawa rządu PiS do zastąpienia znienawidzonego przez to środowisko polityczne Tuska innym, bardziej przychylnym PiS kandydatem. Problem polegał na tym, Donald Tusk miał poparcie wszystkich państw członkowskich UE poza Polską reprezentującą PiS, a reprezentowaną przez Beatę Szydło. Jacek Saryusz-Wolski zaś nie miał poparcia chyba nawet PiS, skoro ówczesny szef MSZ Witold Waszczykowski – na pytanie dziennikarzy, ile państw popiera ich kandydata, odpowiedział: „Nie interesuje mnie to”.

Przewodniczącego Rady Europejskiej wybierają szefowie unijnych państw lub rządów (w zależności od umocowań w państwach) spośród siebie – np. we Francji to prezydent, bo obowiązuje tam system prezydencki, a w Polsce premier, bo u nas obowiązuje system parlamentarno-gabinetowy z przewagą szefa rządu. Jacek Saryusz-Wolski nie spełnia tego podstawowego kryterium.

Fascynujące, że była premier sama z siebie postanowiła w kampanii wyborczej, w której kandyduje przypomnieć największą klęskę polskiej polityki od 1989 r. i jeszcze nazwała to sukcesem. Nawet komuniści nie uważali za sukces strzelaniny w kopalni „Wujek”. Przepraszam za to porównanie, jeśli jest zbyt drastyczne. Nie lubię, gdy ktoś próbuje zrobić ze mnie wariata i kwestionuje sprawy tak oczywiste, jak to, że Ziemia krąży wokół Słońca.

Do napisania tego tekstu skłoniło mnie przeświadczenie, że w tym szaleństwie Beaty Szydło, gdy klęskę, katastrofę, kompromitację i blamaż nazywa sukcesem, bardzo dobrze widać pojmowanie polskiej racji stanu przez partię Jarosława Kaczyńskiego – w wielkim skrócie – im gorzej, tym lepiej. Miarą prawdziwości tezy o brukselskim sukcesie niech będzie to, że tuż po głosowaniu, w toalecie, tuż obok sali posiedzeń, premier Szydło przeszła załamanie nerwowe. Tylko tym można bowiem uzasadnić teatrzyk zorganizowany dla niej na lotnisku przez partyjnych kolegów i przywitanie jej kwiatami, z wyrazami twarzy sugerującymi stanie nad grobem w czasie pogrzebu.

Należało bezwarunkowo poprzeć kandydaturę Donalda Tuska na II kadencję nie dlatego, że jest geniuszem, ale dlatego, że żaden inny Polak nie miał szans objąć tego stanowiska w miejsce Tuska. Dlatego zachowanie Beaty Szydło, rządu PiS, partii PiS oraz Jacka Saryusz-Wolskiego od razu zakwalifikowałem jako zdradę stanu. Nie ma w tym cienia przesady, trzeba nazywać rzeczy po imieniu.

To, że Donald Tusk zajmuje tak wysokie stanowisko w Unii Europejskiej jest wielkim atutem Polski. Problem w tym, że rząd PiS tego atutu na rzecz naszego kraju nie wykorzystuje, bo jest na to zbyt dumny, a Jarosław Kaczyński ma zbyt wielkie kompleksy. Dla niego podanie ręki Tuskowi, gdy wyjeżdżał z Polski było tylko wizerunkową ustawką szkoły PR Adama Hofmana.

Komentarze