Donald Tusk przez minione cztery trzymał nogę w drzwiach do Platformy Obywatelskiej. Mamił swoich wewnątrzpartyjnych zwolenników, że warto na niego czekać, bo wróci i wygra wybory – europejskie, parlamentarne czy prezydenckie – tego im nie powiedział, ale dał do zrozumienia, że któreś na pewno - że biały koń, że konto na Instagramie, że obowiązki wobec ojczyzny, że kto, jeśli nie on i kiedy, jeśli nie teraz. Sugerował swoim totumfackim, żeby tak za bardzo to się w pracy dla partii nie przemęczali, bo sukces pójdzie na konto Grzegorza Schetyny. Czynił to doskonale wiedząc, jak bardzo osłabia to Platformę wewnętrznie i zewnętrznie i jak bardzo działa to na korzyść PiS.
Oni skrupulatnie wypełniali sugestie mesjasza i pozostawali bierni w momentach dla partii kluczowych, czyli w kampaniach wyborczych. Nie mieli problemu z tym, aby już dzień po wyborach parlamentarnych publicznie oznajmić, że wybory te można było wygrać, gdyby kampania była poprowadzona lepiej. Osobiście Donald Tusk też dbał o to, aby Grzegorz Schetyna – lider przecież jego partii, którego przecież on nie uznaje – nie czuł się w swoim fotelu zbyt pewnie. Stąd niekończący się serial o domniemanych aktywnościach szefa Rady Europejskiej na krajowym podwórku – na gruzach Platformy albo w kontrze do niej – zależało od kaprysu dnia.
5 listopada 2019 roku – po niemal czterech latach destabilizowania Platformy Obywatelskiej swoimi intrygami – Donald Tusk ogłosił, że w planowanych na rok 2020 wyborach prezydenckich nie wystartuje. Ogłosił swoje plany 5 listopada, choć miał to zrobić 2 grudnia, a gdy kilka dni temu ujawniono, że Grzegorz Schetyna poprosił go, aby ogłosił swoją decyzję do 20 listopada, akolici Tuska (w partii i poza nią) natychmiast zaatakowali Schetynę, że jak on śmie czegokolwiek od mesjasza oczekiwać, że to niegrzeczne, nietaktowne i zbędne. Dziś siedzą cicho, bo wiedzą, że zostali wystawieni do wiatru, a co gorsze, zobaczyła to cała Polska. Należałoby tych wszystkich leni wyrzucić teraz na zbity pysk – dla dobra partii i tych wszystkich jej członków, którzy naprawdę chcą pracować i robić coś pożytecznego.
Decyzja Donalda Tuska nie zaskoczyła mnie, choć nie mam zamiaru udawać, że się jej spodziewałem albo że zostałem o niej poinformowany zanim dowiedziała się o niej opinia publiczna. Jestem bardzo dobry, ale mam w sobie mnóstwo pokory i wiem, że jeszcze dużo muszę się nauczyć. Poza tym, moje ego nigdy nie było duże, a przez kilka lat chyba nie było go wcale. Decyzję byłego premiera rozumiem i szanuję, choć jasne jest, że gdyby jednak w wyborach prezydenckich kandydował, to głosowałbym na niego z pełnym przekonaniem.
Gdy się przez siedem lat pełniło funkcję Prezesa Rady Ministrów, nie można nie mieć negatywnego elektoratu i brudu za paznokciami. Nie da się – to po prostu nierealne, zwłaszcza jeśli jest się pełnokrwistym politykiem i autentycznym liderem obozu politycznego sprawującego władzę. Przeciwnicy szefa RE mają go rozpracowanego centymetr po centymetrze, mają za sobą państwowe media jako zbrojne ramię partii rządzącej i generalnie całą państwową machinę gotową na wszystko, a Donald Tusk już jedne wybory prezydenckie przegrał – nie ma znaczenia, że 15 lat temu. Wygodne życie i spokój rodziny okazały się ważniejsze. I słusznie.
Jęczeć z zawodu po decyzji Tuska mogą tylko ci, którzy sądzili, iż poparcie TVN, „Gazety Wyborczej” i „Newsweeka” wystarczy, aby pokonać marionetkę Jarosława Kaczyńskiego, która dziś zamieszkuje Pałac Prezydencki. Donald Tusk jest zbyt doświadczonym zwierzęciem politycznym, aby nie wiedzieć, że podniesieniem wieku emerytalnego i demontażem OFE walono by w niego dzień i noc, tydzień po tygodniu i miesiąc po miesiącu – od teraz aż do maja. Regularnie przypominano by również o tym, że jego syn Michał pracował dla OLT Express, a może nawet znaleziono by kogoś, kto miał problemy z żołądkiem po zjedzeniu ciastek według przepisu jego córki Kasi, który ta zamieściła na swoim blogu. Wszytko to (i wiele innych) okraszono by zdjęciami niby szczęśliwego premiera 10 kwietnia 2010 roku na miejscu katastrofy smoleńskiej oraz informacją, ile zarobił przez 5 lat jako przewodniczący Rady Europejskiej. Podłe? No pewnie, że podłe, ale ci ludzie nie mają absolutnie żadnych zahamowań.
Po co Tuskowi to bagno? Może być (i pewnie będzie) szefem Europejskiej Partii Ludowej, może pełnić inne prestiżowe funkcje międzynarodowe, może zarabiać krocie podróżując po całym świecie z wykładami. Żyć nie umierać – każdy polski polityk marzy o takim zakończeniu kariery i prawie każdy z nich nie ma na to żadnych szans.
Ci sami dziennikarze, którzy przez cztery lata pisali o partii Tuska na gruzach Platformy, o partii Tuska w kontrze do Platformy, o liście Tuska w wyborach do PE i patronacie Tuska nad opozycyjnymi kandydatami do Senatu, już przeszli albo za chwilę przejdą z trybu „Tusk na prezydenta” w tryb „na prezydenta Kosiniak-Kamysz”, choć nie ma on ani wystarczającego doświadczenia, ani odpowiednio dużych pieniędzy na kampanię, ani odpowiednich cech osobistych, ani wystarczająco wysokiego poparcia społecznego.
Dziennikarze potrzebują zabawek do swoich intryg – po Kijowskim, Petru i Biedroniu (i po ich spektakularnych upadkach) przyszedł czas na Kosiniaka-Kamysza. Jedyna rada – przeczekać to i robić swoje. Gdy media wygłupiały się lansując wspomnianych trzech nieudaczników, Grzegorz Schetyna odbudował Platformę Obywatelską z 9% poparcia do 30% poparcia i zbudował trzy koalicje wyborcze.
Najpoważniejszą dziś kandydatką Platformy Obywatelskiej w wyborach prezydenckich wydaje się Małgorzata Kidawa-Błońska, która w staraniach o mandat poselski zdobyła znacząco ponad czterysta tysięcy głosów i wcale nie będzie jej trudniej pokonać Andrzeja Dudę niż byłoby Donaldowi Tuskowi. Jego obciążają trudne i konieczne, ale niepopularne i fatalnie zaprezentowane decyzje, które musiał podejmować jako premier – ona musi sobie poradzić z brakiem klimatu społecznego dla polityków opozycji, czyli z mizernym zainteresowaniem opinii publicznej ich działalnością i brakiem entuzjazmu, gdy potencjalni wyborcy opozycji, polityków opozycji spotykają na ulicach.
fot. Maciej Jaźwiecki / Agencja Gazeta |
Komentarze