Bardzo szybko minęło te dziesięć lat. Od kilku lat nie pisałem tekstów o katastrofie smoleńskiej przy okazji rocznic, ponieważ jestem tamtą tragedią potwornie zmęczony. Ciągły widok wraku prezydenckiego samolotu i trumien z ciałami ofiar w mediach jest wielkim obciążeniem nawet dla kogoś, kto żadnej z tych 96. ofiar nie znał osobiście.
Nie policzę, ile razy zastanawiałem się, kim byłby dziś poseł Platformy Sebastian Karpiniuk, gdyby dziesięć lat temu nie wsiadł do tego cholernego samolotu. Był chyba moim ulubionym wówczas posłem PO i widziałem przed nim wielką ogólnopolską karierę – z najwyższymi stanowiskami w Zarządzie Krajowym partii i tymi państwowymi, bo ten facet miał gigantyczny potencjał i do dziś nikt nie wypełnił luki, którą po sobie pozostawił.
To miała być sobota odpoczynku po bardzo ciężkim tygodniu w liceum („szkoła dla elit”, wredna wychowawczyni i dzieci bogatych rodziców w klasie). Z ta różnicą, że tym razem miałem z kumplem i jego dziewczyną jechać do Warszawy, aby w Złotych Tarasach kupić laptopa, ponieważ komputera stacjonarnego miałem już serdecznie dosyć. O katastrofie prezydenckiego samolotu dowiedziałem się tuż przed wyjściem z domu z telefonu od innego kolegi z liceum, bo akurat robiłem sobie detoks od telewizora i komputera, a w mojej Nokii 2700 Classic o internecie można było pomarzyć.
O tym, że nikt nie przeżył, a przede wszystkim o tym, kto tym samolotem wtedy leciał dowiedziałem się słuchając radia w samochodzie – pamiętam, że to było RMF FM i pamiętam, że w studiu była Agnieszka Burzyńska. Do domu wróciłem ok. 18:00 i zmrużyłem oko dopiero nad ranem cały czas śledząc wiadomości podawane przez TVN24. Kilka następnych dni wyglądało bardzo podobnie, choć niestety musiałem robić przerwę, gdy byłem na lekcjach.
Od razu pomyślałem o awarii samolotu i o błędach załogi, a nigdy nie przyszło mi do głowy nic o zamachu. Jestem do bólu racjonalny i nawet w tamtym szoku pamiętałem, że Polska nie jest mocarstwem w żadnej dziedzinie, a prezydent naszego kraju nie jest postacią kluczową w polityce, ponieważ ciężar sprawowania władzy i ponoszenia odpowiedzialności za podejmowane decyzje wyraźnie spoczywa na Prezesie Rady Ministrów.
To, co politycznie zrobiono z katastrofą smoleńską później powinno być traktowane jako zbrodnia przeciwko ludzkości. Nie mieściło mi się w głowie wtedy i nie mieści się również dziś, jak można było tak instrumentalnie i z takim cynizmem potraktować śmierć brata-bliźniaka oraz wielu bliskich współpracowników. Nigdy nie pojmę, jak to możliwe, że Jarosław Kaczyński pozwolił Antoniemu Macierewiczowi na szarganie pamięci ludzi, którzy zginęli i drwienie z emocji ich rodzin.
Minęło 10 lat, a końca tej hucpy nie widać, choć już dawno nie jest nawet w pierwszej trzydziestce tematów poruszanych przez media i zupełnie zniknęła z rozmów między obywatelami. Miliony złotych z pieniędzy podatników po to, aby udowodnić wybuchy lub chociaż to, że skrzydło samolotu może przeciąć brzozę jak kostkę masła i polecieć dalej, ekshumacje szczątków, aby szukać śladów materiałów wybuchowych, choć i bez tego nie było żadnych dowodów na wybuch robione wbrew rodzinom większości ofiar, to niewyobrażalne barbarzyństwo i bestialstwo. Jeśli ludzie za to odpowiedzialni nie mają sennych koszmarów – nie wiem, co powinno koszmary powodować.
Osobom, które straciły życie w tamtej tragedii należy się szacunek i życzliwa pamięć. Żyjący powinni raz na zawsze zapamiętać, do czego prowadzi nieprzestrzeganie elementarnych procedur lotniczego bezpieczeństwa. Ci, którzy ze śmieci prawie stu osób zrobili kabaret dla politycznego zysku, powinni smażyć się w piekle.
Czy ówczesny rząd z Donaldem Tuskiem na czele mógł zrobić więcej? Mógł. Mogliśmy wysłać oficerów GROM-u po wrak maszyny i nakazać w Polce powtórne sekcje zwłok ofiar, znając rosyjską nonszalancję i to, jak bardzo już dawno spowszedniały im katastrofy lotnicze. Nie dziwię się, że tego nie zrobiono.
Komentarze