Gdy kończy się cykl wyborczy (w polskich warunkach dwuletni), gdy mija kampanijne wzmożenie i przestaje działać adrenalina związana z sondażami, której największy poziom jest na wieczorach wyborczych, przychodzi naturalne rozluźnienie, które dla partii opozycyjnych może być zabójcze. Partia rządząca jest w zupełnie innej sytuacji – nawet najmarniejsze rządzenie krajem to masa obowiązków od świtu do nocy i tak naprawdę bez dni wolnych, bo nawet jeśli jest weekend i nie trzeba być w ministerstwach, to zawsze trzeba być pod telefonem.
Posłowie partii opozycyjnych mają niewiele formalnych obowiązków – tym mniej, im rzadziej zbiera się Sejm, a ten za rządów Prawa i Sprawiedliwości pracuje przez jakieś 25% czasu, który normalnie powinien być wykorzystywany do stanowienia prawa. Groźne rozluźnienie wśród posłów opozycji może być zatem jeszcze większe i jeszcze groźniejsze. Historia parlamentarnej kadencji 2015-2019 uczy, że największe kryzysy w partiach opozycyjnych dzieją się jesienią i zimą, ale już wychodzenie z nich trwa znacznie dłużej niż tylko do końca roku szkolnego.
Aby zminimalizować ryzyko wpadek, kompromitacji, niefrasobliwości i letargu, trzeba dać posłom zajęcie – zadanie do wykonania, z którego mają wyspowiadać się władzom swoich ugrupowań. Wielu posłów nie jest tytanami intelektu, a im więcej wolnego czasu mają, tym bardziej opłakane mogą być skutki ich prywatnych rozważań – zwłaszcza, jeśli pokuszą się o nie publicznie. Dotyczy to posłów z absolutnie wszystkich środowisk.
Między bajki należy włożyć tezy lansowane przez publicystów, politologów i specjalistów od wizerunku politycznego, że można trzy lata przed wyborami napisać sensowny plan, a potem konsekwentnie realizować go aż do ogłoszenia terminu wyborów, co jest równoznaczne z początkiem kampanii wyborczej. Nie da się tego zrobić, ponieważ jest zbyt wiele zmiennych czynników – choćby kondycja finansów publicznych, gospodarki, rynku pracy, edukacji czy samorządów. Można natomiast planować działania i rozdzielać zadania do wykonania na dni i tygodnie. Precyzyjnie wskazywać obszary politycznej aktywności w znacznie bardziej przewidywalnym horyzoncie czasowym, a te nieodległe okresy i tak przecież przełożą się na miesiące i lata.
Środowiska opozycyjne powinny mieć potężne zaplecza analityczne – ludzi, którzy z dala od kamer i mikrofonów będą na bieżąco badać nastroje społeczne, definiować kluczowe obszary tematyczne i najpilniejsze problemy do rozwiązania – bieżące, ale i te generalne, których rozwiązania powinny być fundamentem programów wyborczych. Prawo i Sprawiedliwość ma takie zaplecze, a w dodatku finansuje je z budżetu Kancelarii Premiera, a więc z pieniędzy wszystkich, którzy płacą podatki. W latach bycia w opozycji nie szczędzili na to jednak pieniędzy z subwencji dla partii.
Partie opozycyjne mają zaś wielomilionowe subwencje z budżetu państwa na swoją działalność, a jeśli ich finanse są dobrze ułożone, nie tylko bieżąca subwencja odgrywa istotną rolę, ale także subwencje pozyskane, a zaoszczędzone w poprzednich kadencjach. Te zasoby powinny być użyte do działań, które przełożą się na zrozumienie aspiracji, bolączek, potrzeb i oczekiwań obywateli – po to, aby obywatel był nie tylko człowiekiem mijanym na ulicy, ale także najpierw sympatykiem, a później wyborcą danego środowiska politycznego.
W dzisiejszych czasach nawet bardzo dobry PR to o wiele za mało, aby odnieść polityczny sukces. Znaczenie analitycznej wiedzy w budowaniu politycznej skuteczności sukcesywnie rośnie, a im szybciej zrozumieją to i docenią opozycyjne partie, tym silniejsze się staną (np. znacznie mniej podatne na intrygi mediów) i tym więcej będą miały szansę wygrać.
Komentarze