Kandydatka Prawa i Sprawiedliwości na Rzecznika Praw Obywatelskich przepadła podczas głosowania w Senacie. Chodzą słuchy, że senatorowie partii rządzącej namawiali swoich kolegów do niepopierania kandydatury, a stało się to za zgodą samego Jarosława Kaczyńskiego.
Chodzą słuchy, że prezes PiS nie chciał, aby senator Lidia Staroń przekonała do siebie większość senatorów i została RPO, ponieważ oznaczałoby to konieczność rozpisania wyborów uzupełniających do izby, w której dziś większość ma sejmowa opozycja. Politycy obozu władzy mówią wprost, że ich pryncypał obawiał się powtórki z Rzeszowa, czyli sytuacji, w której kandydat obozu Zjednoczonej Prawicy (w Rzeszowie nawet dwóch kandydatów obozu władzy) zostaje sromotnie pokonany przez kandydata środowisk opozycyjnych.
„Ona nie dostanie nawet wszystkich głosów naszego klubu” – mówili dziennikarzom przedstawiciele PiS już dobę przed głosowaniem w Senacie. „Nikt nie chce mieć drugiego Banasia w ważnej instytucji. Nie będę zaskoczony, jeśli dwóch naszych senatorów zatrzaśnie się w windzie, albo zgubi zasięg internetu” – z rozbrajającą szczerością przyznawał przedstawiciel formacji Jarosława Kaczyńskiego.
Jarosław Kaczyński brutalnie wykorzystał Lidię Staroń w swojej rozgrywce z Porozumieniem Jarosława Gowina. W tej sytuacji istotniejsze jest jednak coś innego – lider sejmowej większości, który od jesieni 2015 roku robi w Polsce dosłownie, co tylko chce, zaczął bać się wyborczej konfrontacji i weryfikacji. To oczywiście nie oznacza, że PiS za tydzień straci pierwszą lokatę w sondażach, a za miesiąc straci władzę, ale mamy okazję obserwować zjawisko, którego do tej pory nie było.
Obawy Kaczyńskiego o wynik ewentualnych wyborów uzupełniających do Senatu zasługują zaś na tym poważniejsze potraktowanie przez zwolenników opozycji, że Prawo i Sprawiedliwość już „przez osiem lat” w opozycji wydawało gigantyczne pieniądze na analityczne badanie nastrojów społecznych (wtedy z subwencji dla partii), a po objęciu władzy kontynuuje te badania, przerzuciwszy koszty wprost na budżet państwa. Jeśli zatem Kaczyński obawia się powiedzenia „sprawdzam”, jest wielce prawdopodobne, że ma ku temu solidne i udokumentowane podstawy.
Komentarze