Trzydzieści kilometrów od centrum Warszawy jest miejsce, w którym wczoraj spędziłem ponad dwanaście godzin – pierwszy raz od ponad dekady. Nie przeszkadzał mi brak WiFi i to, że nie działał tam również internet pakietowy, choć nieco dziwił mnie prawie zupełny brak zasięgu GSM, ponieważ pamiętam, że za moich czasów nie było aż tak źle. Moje czasy to lata 1995-2007, z wyłączeniem Bożego Narodzenia, ferii zimowych, Wielkanocy i wakacji. Jesienią 1995 roku, gdy wszystko się zaczęło miałem 5 lat. Mieszkałem wtedy z rodzicami na wsi i uwielbiałem trzy zajęcia: Głaskanie kotów (zwykłych dachowców, bo są najlepsze), głaskanie psów (akceptowałem wówczas wyłącznie owczarki niemieckie) i jazdę traktorem z moim ojcem, ale nie traktorem jakimkolwiek, a tylko naszym żółtym Ursusem C360 3P z cudownie brzmiącym silnikiem Perkinsa. Wszelkiego rodzaju dziecięce zabawki typowe dla dzieci w moim wieku nie miały znaczenia. Gdy okazało się, że co poniedziałek mam to wszystko zostawiać i aż do piątk