Lewica w październiku 2019 wróciła do Sejmu po czterech latach wegetacji na marginesie polityki, ale ten, kto liczył na „nową jakość” polityki, w styczniu 2020 wie już, że był naiwny albo zbyt wysoko wycenił parlamentarną reprezentację tzw. środowisk progresywnych. Inna rzecz, że osoby pokładające polityczną wiarę w Biedroniu, Czarzastym i Zandbergu, za nic w świecie nie przyznają się, że kupili kota w worku, że królowie są nadzy, że na lewicy więcej jest generałów niż szeregowych żołnierzy. Przez minione cztery lata, ale także w obecnej kadencji, medialne wsparcie dla lewicy – i dla tej rozmemłanej od Biedronia, i dla tej z uwiądem starczym od Czarzastego, i dla tej młodej, ale marksistowskiej od Zandberga – jest rażąco niewspółmierne zarówno do siły społecznej mierzonej sondażami poparcia, jak i do mocy intelektualnej objawiającej się dotychczas w działalności jej sejmowej reprezentacji. Listopad i grudzień sejmowa lewica zmarnowała na absurdalne domaganie się żeńskich końcó